
Rzadko zdarza się, aby w języku polskim ukazała się książka ukazująca początki radiofonii na terenie innego kraju. Jeszcze rzadziej, jeśli dotyczy to tak egzotycznych z naszego punktu widzenia regionów, jak Ameryka Południowa. A taką pozycją jest opublikowana w 2011 roku w cyklu „Chrześcijańscy bohaterowie wczoraj i dziś” książka Janet i Geoffa Bengów poświęcona Clarence’owi Jonesowi, twórcy pierwszej ekwadorskiej stacji HCJB. Jej geneza była inna niż np. rozgłośni Polskiego Radia – najpierw był pomysł na misyjne radio w Ameryce Południowej, a potem poszukiwania państwa, które zechciałoby na taką działalność udzielić koncesji. Nie udało się do tej idei przekonać władz Wenezueli, Kolumbii, Panamy i Kuby… udało się w Ekwadorze – miejscu, które przez radiotechników odrzucane było z uwagi na bliskość równika i wysokość nad poziomem morza.
Książka opisuje zmagania, z jakimi musiał się zmierzyć pomysłodawca stacji – począwszy od prawnych, poprzez organizacyjne, po techniczne. Opisana jest każda podejmowana przez niego próba zdobycia nadajnika większej mocy oraz problemy związane z budową nowych stacji nadawczych. Te – wbrew obawom wspomnianych techników – osiągały rewelacyjne zasięgi… Ale – żeby nie było – tak naprawdę jest to biografia, stąd też oprócz wątków radiowych pojawia się wiele innych z życia Clarenca Jonesa. Słabą stroną książki jest język, którym została napisana (przetłumaczona). Często ma się wrażenie, że nie czyta się historii, a zbiór pojedynczych zdań. Zdarzają się także fragmenty, które wyglądają na potknięcia merytoryczne (np. studio na dachu… choć kto wie, może tak było).
Comments
Studio na dachu mogło być, tam jest ciepło i zapewne mieli jakieś osłonięcie od deszczu na tym dachu. Przypomniał mi się reportaż w jakiejś TV nadawany gdzieś tak z dziesięć lat temu. W mieścinie a raczej dużej wsi w Amazońskiej dżungli nadawała lokalna stacja komercyjna. Wszystko mieściło się w zarośniętym chaszczami nędznym baraku na obrzeżach tej miejscowości. Reportaż nie był jakiś starodawny ale Didżeje korzystali jeszcze z płyt analogowych - winylowych. Reszta sprzętu w tym mini "studiu" była jak najbardziej współczesna.
Tu już nie wchodziłem w szczegóły, ale wspomniane studio na dachu miało być na dachu ratusza w Chicago. To brzmi mniej prawdopodobnie ;)