Pociąg do anten
Stok narciarski i tor saneczkowy na zimę, park linowy i jezioro na lato, do tego czynny przez cały rok wyciąg krzesełkowy i obrotowa restauracja z widokiem na dwa specyficzne obiekty nadawcze – to wszystko zaledwie trzysta kilometrów od stolicy… w kierunku północnym. Dziś można tam dojechać jedynie autobusem lub samochodem, ale jeszcze kilkanaście lat temu dystans ten z powodzeniem pokonywały pociągi. Zresztą w okolicy nadal można znaleźć sporo kolejowych reliktów. Mowa o Gołdapi i położonej nieopodal Pięknej Górze.
Do tego uzdrowiskowego, liczącego kilkanaście tysięcy mieszkańców miasteczka nie docieraliśmy jednak najprostszą możliwą drogą – przez Łomżę, Ełk i Olecko – a malowniczo położonymi wśród Wielkich Mazurskich Jezior trasami 53 i 59. Po drodze mijaliśmy obiekt nadawczy w Mrągowie oraz wieżę, która zastąpiła średniofalowy maszt przy ulicy 1 Maja w Giżycku. Odwiedziliśmy też ulicę 3 Maja skąd nadaje Radio ZET Gold oraz niecodzienny obiekt Radia 5 na łowisku w Gajewie. Oczywiście nie mogło nas zabraknąć pod masztem w Miłkach. Dojazd do tego jednego z młodszych RTCN-ów momentami był zaskakujący… choć może nie tyle dojazd, co oznakowanie w jego pobliżu. W każdym razie musieliśmy nieco zrewidować nasze zapatrywania na definicję obszaru zabudowanego... Na koniec szukaliśmy śladów po nieistniejącym już Radiu Kormoran, które mieściło się w Twierdzy Boyen i w Węgorzewie. Niestety dotarcie do budynku, w którym mieściła się giżycka redakcja jest płatne. W zamian mogliśmy zobaczyć umieszczoną w nim wystawę, na której prezentowane były eksponaty według klucza, którego nie udało nam się rozgryźć… Była tam między innymi makieta twierdzy, sprzęt wojskowy, zdjęcia pomników upamiętniających pierwszą wojnę światową, stary fortepian… i sala poświęcona Solidarności. Tu również dało się zauważyć wątek około radiowy, a w każdym razie urządzenie z mikrofonem (do podsłuchiwania opozycjonistów). Jest to również przeogromny teren, którego zwiedzanie z braku czasu odłożyliśmy na kolejną wizytę…
Zmrok zastał nas na drodze 650 nieopodal miejscowości Budry. W znalezieniu noclegu – podobnie jak w Beskidach – wsparł nas GPS. Miejsce o kuszącej nazwie Zielone Wzgórze znajdowało się kilka kilometrów od nas. Dzwonimy – jest wolny pokój! Punkt wybrany, trasa obliczona, wszystko wydawało się proste… Wydawało… Po minięciu miejscowości zgodnie ze wskazówkami GPS-a zjechaliśmy z głównej drogi i po gruncie udaliśmy się we wskazane miejsce. Tam – ku naszemu zaskoczeniu – zastaliśmy jedynie pole i żadnych śladów czegoś, co mogłoby przyjmować turystów na nocleg… A przecież rozmawialiśmy z żywą kobietą… Wróciliśmy na główną drogę i lekko zagubieni ruszyliśmy dalej w stronę Gołdapi. Po dobrych kilku minutach jazdy przy drodze ukazał się wystrugany drewniany drogowskaz… a więc to tu. Odbudowawszy nadzieję skręciliśmy znów w drogę gruntową. Przejechaliśmy pięćset metrów, kilometr… nic… półtora kilometra, dalej nic… Po dwóch kilometrach zaczęliśmy się zastanawiać czy może nie przegapiliśmy jakiegoś rozjazdu… Aż w końcu, gdy nadzieja szykowała się do umierania, pojawiły się zabudowania! Dotarliśmy! Zielone Wzgórze to prawdziwie kraina rodem z opowieści o Ani… dwa stawy, łódka, kajak i tratwa, kominek do grilla, a nawet boisko do koszykówki… wszystko to w środku… niczego… Dla kogoś, kto chciałby się odciąć od świata miejsce idealne!
Następnego dnia przed wyjazdem postanowiliśmy spróbować pływania na łódce i tratwie. Powierzchni może nie było za dużo, ale opanowywanie praw fizyki na wodzie zawsze potrafi przynieść dużo frajdy. Z niemałym opóźnieniem ruszyliśmy w dalszą drogę. Za dnia polna droga prowadząca do asfaltu wydawała się jakaś przyjaźniejsza… Koło południa dotarliśmy pod Piękną Górę. Od razu na szczycie rzuciła się w oczy obrotowa restauracja i jeden z obiektów nadawczych – konstrukcja wykorzystywana ostatnio do analogowej emisji programu TVN. Na górę prowadzi kręta droga oraz wyciąg krzesełkowy. Nie wiedząc jak bardzo wije się ścieżka i mając świadomość opóźnienia zdecydowaliśmy się na opcję wygodną. Widok z krzesełka niesamowity, po lewej stronie miasto, a za nim już Rosja. Na wprost – między restauracją a obiektem Emitela – drugi z tutejszych stojaków pod anteny. Tym razem dwie – w górnej części słupa oświetleniowego dumnie wisiał dipol nadawczy… a niżej w kierunku Suwałk spoglądała Yaga odbiorcza. Cała niezbędna aparatura zmieściła się zaś w skrzynce wielkości PC-ta. Obok stał krzyż wzniesiony na pamiątkę wizyty Jana Pawła II na tej ziemi. Następnie udaliśmy się do przemiłej restauracji, gdzie wielkości porcji serwowanej kawy były odwrotnie proporcjonalne do wysokości, na której się znaleźliśmy. Po dotarciu na dół naszą uwagę przyciągnęło niewielkie jeziorko… i o jakimkolwiek dalszym odrabianiu strat można było już zapomnieć…
Pominąwszy z pośpiechu punkt wyjścia kolejowego szlaku, jakim był gołdapski dworzec, ruszyliśmy śladem otwartej w 1927 roku – i zlikwidowanej przez Armię Czerwoną w roku 1945 – linii kolejowej łączącej Gołdap z miejscowością Żytkiejmy. Przed drugą wojną światową była to linia o znaczeniu militarnym, dzięki której możliwe były ruchy wojsk przy granicy z Rosją Radziecką. Do dziś pozostały po niej charakterystyczne mosty łączące pofałdowane tereny Puszczy Rominckiej wybudowane na wzór rzymskich akweduktów. Co ciekawe budowane parami, mimo iż sama linia była jednotorowa. Pierwsze z nich, według przewodnika, miały na nas czekać nieopodal miejscowości Botkuny, po przejechaniu blisko trzech kilometrów najpierw polną, a później leśną drogą. Ale już po 250 metrach odnieśliśmy wrażenie, że wjechaliśmy komuś na podwórko… Nieco wątpiąc zauważyliśmy, że jest ono przelotowe… pojechaliśmy więc dalej. Przedzierając się przez leśną drogę dotarliśmy w końcu do wiaduktów. Jednak to co zobaczyliśmy dalekie było od naszych oczekiwań wyniesionych z lektury przewodnika… Cóż, wiadukt jak wiadukt, bardziej może PRL-owski niż rzymski, ale może tak właśnie miało być. Przyszła więc pora na decyzję – zawracamy czy jedziemy dalej leśną drogą… bo GPS pokazuje, że się da… Pojechaliśmy. I już po dwustu metrach kolejne zaskoczenie – po obu stronach drogi drzewa stały się jakby niższe, a na krawędzi drogi pojawił się beton… ups, nieoczekiwanie znaleźliśmy się na… poszukiwanym wiadukcie. Nie wykonując gwałtownych ruchów kierownicą zjechaliśmy z wiekowej konstrukcji i zaparkowaliśmy kawałek dalej. Z niedowierzaniem wróciliśmy tam na piechotę – a więc przejechaliśmy po liczącym sobie niemal sto lat wiadukcie, z którego już dawno poznikały ot chociażby poręcze… nie mówiąc o torach. Sama przeprawa nad rzeką Jarką zdążyła już zarosnąć trawą i krzakami. Wrażenie niesamowite, ale nie było na co czekać, pojechaliśmy dalej.
Szczęśliwie udało nam się dotrzeć do głównej drogi i ruszyliśmy do miejscowości Kiepojcie, gdzie stały kolejne dwie konstrukcje. Bez problemów dotarliśmy do wiaduktu nad lokalną drogą. Tym razem od dołu. Nie odmówiliśmy sobie wdrapania się na górę… tam, na wysokości jakichś dobrych kilkunastu metrów, czekała na nas pasąca się w wąskim przesmyku krowa. Niestety z wrażenia nie uwieczniliśmy jej na fotografii… Jeśli założyć, że był to sposób na selekcję naturalną – w końcu obrót przy braku barierek nie jest operacją oczywistą – to niewątpliwie mądre musiało być to zwierzę… Do kolejnego wiaduktu nie można już dojechać samochodem – przy drodze na turystów oczekuje tabliczka informująca o terenie prywatnym i braku przejazdu.
Dotarcie do najbardziej znanych polskich a’la akweduktów – mostów w Stańczykach – nie nastręczyło już nam problemów. Tu zadziałało zresztą powiedzenie o reklamie, dźwigni i handlu. Po przeprowadzonym remoncie historyczna przeprawa została skomercjalizowana. Płaci się tu zarówno za parking, jak i możliwość wejścia na górę. Gdy tam byliśmy na północnym moście stały latarnie, a podłoże wyłożone było kostką brukową. Most południowy czekał jeszcze na odzyskanie blasku. Liczące blisko czterdzieści metrów wysokości i dwieście metrów długości budowle zapierały dech w piersiach. To wszystko zbudował tu człowiek…
Nieco wygłodniali udaliśmy się do pobliskiej knajpy… można by powiedzieć pod bocianami. Klimatem przypominała nieco górskie schroniska. Oferowano tam pyszne, tradycyjne dla tego regionu dania… oraz możliwość obejrzenia nietypowych środków płatniczych – ot na przykład pięćdziesiąt złotych z wizerunkiem budującego się Domu Partii w Warszawie, dwadzieścia złotych z nierozpoznaną przez nas panią z chustą na głowie czy kartek na mięso… Była też darmowa toaleta…
Z żalem opuszczaliśmy kolejowy szlak śpiesząc do kolejnych polecanych w przewodniku atrakcji. Najpierw jezioro Hańcza – będąc tak blisko nie można było nie zobaczyć najgłębszego jeziora w Polsce – a potem, ponownie po drodze gruntowej, dotarliśmy do Wodziłek. Jak mówi przewodnik, „to w tej wsi w celu uniknięcia rosyjskich prześladowań schronili się staroobrzędowcy, jak określano prawosławną mniejszość wyznaniową nieuznającą reform, i wznieśli świątynię – istniejącą do dziś molennę”. Z racji braku możliwości wyświęcenia duchownego wodziłkowianie byli tak zwanymi bezpopowcami. „Nabożeństwa odprawia u nich wybierany spośród społeczności nastawnik. Za ideał życia ziemskiego uważali oni stan zakonny i byli przeciwnikami zawierania małżeństw. Założenie rodziny, a szczególnie spłodzenie dziecka, oznaczało wykluczenie ze wspólnoty. Dzieciom urodzonym w takich związkach odmawiano chrztu do momentu rozwodu rodziców” – można przeczytać na ustawionej w miejscowości tablicy – „Znaczne ubytki wyznawców przekonały stopniowo przywódców duchownych do złagodzenia rygorów. Zakaz zakładania rodziny zastąpiono stopniowo postami i spowiedzią dla tzw. nowożenów”. Obecnie we wsi mieszka sześć rodzin starowierców. Według przewodnika można w niej też skorzystać z kąpieli w drewnianej bani – odpowiedniku sauny. Świątynię widzieliśmy, wody nie udało nam się znaleźć… zresztą mieliśmy jej już chwilowo dość…
Kolejnym punktem naszej wyprawy było Radiowo-Telewizyjne Centrum Nadawcze na górze Krzemianucha koło Jeleniewa. Z Wodziłek jechało się tam drogami gruntowymi po malowniczych pagórkach i dolinkach. Wybudowany w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku obiekt na horyzoncie pojawił się jeszcze przed naszą wizytą w tamtej miejscowości, ale jazda na azymut w tych warunkach nie była możliwa. Mierzący mniej więcej 230 metrów maszt służy dziś do emisji na teren Suwalszczyzny telewizji cyfrowej, ogólnopolskich stacji radiowych i Radia Białystok. Piękna to okolica… Tymczasem czas goni… Na skraju naszej mapy jawiło się Wilno…
Comments
There are no comments