Śladami Śląskiej Fali (1945-1977)
Dni stawały się coraz dłuższe i coraz cieplejsze. Niechybnie zwiastowało to zbliżający się wielkimi krokami koniec roku szkolnego. I choć wiadomo już było, że na świadectwach Magdy i Marcina znajdzie się czerwony pasek, nadchodzące wakacje nie wywoływały u nich wielkiej radości. Rodzice z niezrozumiałych dla nich względów odwołali długo oczekiwany wyjazd nad morze, a to oznaczało dwa miesiące na wsi u dziadków – daleko od większego miasta, gdzie w sąsiedztwie nie było nikogo w ich wieku… a nawet telewizor nie odbierał tego, co chcieliby oglądać. Perspektywa pracy w polu i czytania wieczorami „Trylogii” Sienkiewicza nie była obiecująca.
***
Kilkugodzinna podróż pociągiem z przesiadką w Katowicach minęła bez większych przygód. Na stację w Raciborzu Markowicach dotarli o 15:17.
– Jak w szwajcarskim zegarku – powiedział Marcin spoglądając na wakacyjny rozkład jazdy.
– Dziadek pewnie myślał, że pociąg się spóźni – dodała Magda nie widząc go na peronie.
Nie spostrzegła, że dwadzieścia metrów dalej – na ławce przed budynkiem dworca – siedział, zaczytany w zeszycie formatu A4, kilka lat od nich starszy chłopak. Był to kuzyn Zbyszek. Dopiero po chwili podniósł głowę znad kajetu, zaczął ich wołać i energicznie machać.
– A to niespodzianka! – zakrzyknął Marcin.
– Przepraszam, nie usłyszałem pociągu – zaczął się tłumaczyć Zbyszek.
– Jak to możliwe? Przecież ten świst hamulców obudziłby umarłego – odparła Magda.
– Nie uwierzycie! Do spektaklu przygotowywanego przez naszą grupę teatralną potrzebujemy stary aparat telefoniczny. Kiedy poszedłem poszukać go na strychu u dziadków, znalazłem to – wskazał na trzymany w drugiej ręce zeszyt – Wspomnienia naszego prapradziadka! Okazuje się, że pisał coś, na kształt pamiętnika!
Magda z Marcinem na początku nie podzielili entuzjazmu Zbyszka, ale emanujące z niego przekonanie o doniosłości tego odkrycia było tak ogromne, że niebawem i oni zapalili się do tematu. Wystarczyła wzmianka o pamiątkach zakopanych dwanaście kroków na wschód od jabłonki rosnącej przy płocie.
– Może jednak te wakacje nie będą takie nudne? – pomyślał Marcin…
Zapakowali się do czerwonego malucha Zbyszka i ruszyli w drogę. Jadąc do domu dziadków układali już w głowach plan zakrojonych na szeroką skalę wykopalisk… Gdy dotarli na miejsce, zaraz po przywitaniu, udali się we wskazane miejsce. Tu pojawiła się pierwsza przeszkoda – porzeczki… Kiedy opowiedzieli dziadkowi o swoich zamiarach żachnął się, ale ostatecznie wyraził zgodę – pod jednym jednakże warunkiem: zanim przekopią podwórko, zerwą z krzaków wszystkie owoce. Była to czynność, której nie znosili… ale postanowili się poświęcić.
Z lektury kolejnych stron pamiętnika wynikało, że w skrytce nie znajdą już odbiornika Elektrit Patria. Co prawda trafił tam we wrześniu 1939 roku, gdy Niemcy zażądali oddawania tego typu sprzętu, ale w marcu 1945 roku – zaraz po wkroczeniu na te tereny Armii Czerwonej – rodzina wykopała go, aby słuchać informacji z frontu. Radość nie trwała jednak długo, bo na budynku miejscowego komisariatu milicji pojawiło się zarządzenie nowych władz, aby odbiorniki zdać w budynku szkoły. Cudem ocalała Patria ponownie trafiła więc do schowka, tym razem na strychu. Tam, jak wspominał prapradziadek, niestety zajęły się nią myszy i – gdy już była taka możliwość – musiał kupić nowe radio… Na swoje urodziny pojechał do Katowic i tam, w zakładzie niejakiego Kamieńskiego, nabył używany odbiornik niemiecki Volksempfänger. Jak się później okazało, został on zarekwirowany na początku 1945 roku w ramach wspomnianej akcji, a następnie przekazany na handel. Nie umywał się do przedwojennego Elektrita, ale – jak odnotował prapradziadek – nadawane z Mrówczej Górki Katowice odbierał. Niy to co fest Brzezinka – zapisał w pamiętniku…
Wątek radia w zapiskach urodzonego jeszcze w XIX wieku przodka przewijał się wielokrotnie. Opisał między innymi niesamowitą przygodę, która przydarzyła mu się podczas zwiedzania – zaraz po uruchomieniu – siedziby śląskiej rozgłośni Polskiego Radia.
– Podróż w czasie? Przecież to niemożliwe! – oburzyła się Magda.
Chłopaki jednak zafascynowani czytali dalej…
Kiedy kolejnego ranka pojawiły się nowe porzeczki dotarło do nich, że dziadek się z nimi droczy i chodzi mu tylko o darmową siłę roboczą do zrywania owoców… na kopanie nigdy się nie zgodzi. Nie stawili się więc przy krzakach tylko zamknęli w pokoju i zaczęli wymyślać wakacyjny plan B. Jako pierwszy propozycję zgłosił Marcin.
– A może weźmiemy Twojego malucha i pojedziemy w te miejsca, które opisywał prapradziadek? - zwrócił się do Zbyszka.
– Super! To może być świetna wakacyjna przygoda! – zapalił się Zbyszek – Przygotujmy listę tych lokalizacji.
Magda nie protestowała.
Czytając kolejne strony zapełniali swój radiowy spis. Znalazły się w nim takie pozycje, jak Mielęckiego, Brynów, Ligonia, Brzezinka, Mrówcza Górka, Gliwice i Ruda Śląska. Najbliżej mieli do Gliwic, ale tamtejszą Radiostację już zwiedzali. Historię incydentu w przeddzień wybuchu II Wojny Światowej i przekłamania pojawiające się w literaturze przedmiotu mieli, jak się im wydawało, w małym palcu – zgodnie zatem wykreślili tę pozycję. Zaintrygowała ich nazwa Mrówcza Górka, ale na żadnej mapie nie mogli jej namierzyć…
– Słuchajcie, mam znajomego w Radiu Katowice. Może umówię nas na zwiedzanie siedziby radia przy Ligonia i przy okazji o to zapytamy? – zaproponował Zbyszek.
Rodzeństwo natychmiast przyklasnęło. Nie mogli się doczekać, kiedy przekroczą próg prawdziwego radia…
***
Podróż przez Rybnik, Żory i Mikołów zajęła im blisko półtorej godziny. Mimo to, bez oznak najmniejszego zmęczenia, pojawili się przed budynkiem radia.
– Patrz, ławeczka z Ligoniem! – zauważył Marcin wskazując na pomnik stojący przed wejściem.
– Rzeczywiście! Dokładnie taka, jak w tej dziwnej opowieści prapradziadka! – dodała Magda.
Po chwili oczekiwania w towarzystwie zastygłego w brązie pana Stanisława weszli do środka wraz ze swoim przewodnikiem. Pomieszczenia radiowe zrobiły na nich ogromne wrażenie, szczególnie nowoczesny sprzęt, ale też urządzenie zbudowane z młotków i kowadła, które służyło do odgrywania dawnego sygnału stacji. Kiedy Marcin znalazł się w studiu emisyjnym w oczach pojawiły mu się ogniki. Od razu pomyślał, że to w przyszłości będzie jego miejsce pracy… Następnie udali się na poddasze, gdzie znajduje się swego rodzaju izba pamięci. Tam uwagę chłopców przykuł nieużywany już od lat radiowy sprzęt. Magda wypatrzyła za to podziwiane przez prapradziadka maszty na Brynowie – oczywiście w miniaturze – oraz zdjęcia z wspominanej w pamiętniku Brzezinki. Po Mrówczej Górce i Rudzie Śląskiej nie było ani śladu.
– Niewiele mamy materiałów na temat Rudy Śląskiej. Nawet zaprzyjaźnione katowickie UKE ma ich bardzo mało – wyjaśniał przewodnik – Nasz radiowy kolega jest entuzjastą historii radia, może coś znajdzie.
Ale i on niewiele mógł na ten temat powiedzieć. Jako lokalizację Mrówczej Górki wskazał teren za cmentarzem przy Murckowskiej. Było to całkiem niedaleko. Obiektu w Rudzie Śląskiej nie potrafił zlokalizować… Przed pożegnaniem panowie opowiedzieli im jeszcze kilka radiowych anegdot i się rozstali. Po wyjściu mieli mieszane uczucia. Z jednej strony cieszyła ich tak pasjonująca wycieczka, z drugiej smuciła informacja, że we wskazanych w zapiskach prapradziadka miejscach dziś w zasadzie nie ma czego szukać. I tym razem postanowili się jednak nie poddawać…
Cmentarz przy Murckowskiej był oddalony o dziesięć minut jazdy od siedziby radia. Za cmentarnym parkingiem ulica skręcała pod kątem prostym w lewo i wśród drzew pięła się do góry. Maluszek z trójką osób na pokładzie jednak dawał radę. Po siedmiuset metrach kolejny zakręt o dziewięćdziesiąt stopni, tym razem w prawo, a przy nim – w środku lasu – kilka budynków.
– To musiało być tu – powiedział Zbyszek po zatrzymaniu się na poboczu.
– I rzeczywiście nie ma już żadnych anten – dodała ze smutkiem Magda.
– Prapradziadek pisał, że przed wojną była tu radiostacja lotniskowa… – zaczął swój wykład Zbyszek.
– Widziałem na mapie, że po drugiej stronie tej dużej ulicy jest pas startowy i chyba jakiś aeroklub. Ciekawe czy istniał już przed wojną – wtrącił Marcin.
– …stały tu dwie pięćdziesięciometrowe wieże, a nadawano stąd sygnały telegraficzne i foniczne dla potrzeb komunikacji lotniczej dla Katowic i Krakowa – kontynuował Zbyszek, jakby nikt mu nie przerywał. Jednocześnie wyjął ze schowka w maluchu pamiętnik i otworzył na zakładce opisanej „Mrówcza Górka” – Dostosowanie jej do emisji programu na fali 1014 metrów trwało kilka tygodni. Nie było to łatwe, bo część sprawnej aparatury wcześniej trafiła do radiostacji krakowskiej. Po raz pierwszy odezwała się 28 lutego 1945 roku, a oficjalnie zainaugurowała działalność tydzień później.
Do kartki przyklejony był wycinek prasowy z „Dziennika Zachodniego” z 8 marca 1945 roku: Obywatelki i obywatele! Z prawdziwym wzruszeniem i zarazem z największą radością przeżywamy, my – pracownicy Rozgłośni Katowickiej – dzień dzisiejszy. Przed miesiącem, gdy stanęliśmy do pracy, zastaliśmy tylko zdemolowany i pozbawiony aparatury gmach Rozgłośni, z radiostacji zaś pozostały jedynie gruzy, bo hitlerowski najeźdźca, uchodząc ze Śląska, w ostatniej chwili wysadził ją w powietrze. Stanęliśmy bezradni. Lecz gdy w całej Polsce wre praca nad odbudową Kraju, gdy tu w Zagłębiu Śląsko-Dąbrowskim hukowi armat towarzyszył huk młotów przy odbudowie przemysłu – i my postanowiliśmy dotrzymać kroku górnikom i hutnikom w tym wyścigu pracy. Dzięki ułatwieniom ze strony tutejszych Władz Rządowych z Obywatelem Generałem i Obywatelem Wojewodą na czele oraz dzięki poparciu Naczelnego Dyrektora Polskiego Radia Obyw. Dr. Billiga – zdołaliśmy nasz cel osiągnąć: po miesięcznej wytężonej pracy Rozgłośnia i radiostacja są już uruchomione.
Magda i Marcin z uwagą słuchali podniosłego tonu Zbyszka odczytującego kartkę. Nie zauważyli nawet, kiedy z budki przy bramie wyszedł ochroniarz i skierował swoje kroki w ich stronę. Ze stanu skupienia wyrwało ich pytanie o to, czy mają problem. Grzecznie odpowiedzieli, że owszem i opowiedzieli mu o swoich poszukiwaniach…
– Ja, dobrze trafiliście, to tu – powiedział – Jeszcze w 1952 roku Mrówcza Górka pełniła rolę stacji rezerwowej. Potem uruchomiona została tu zagłuszarka, która miała uniemożliwić mieszkańcom Katowic słuchania Radia Wolna Europa. Miała ona symbol CE 1. W 1956 roku zagłuszanie się skończyło i anteny zostały zlikwidowane. Pozostały tylko magazyny, w których przechowywano sprzęt radiowo-telewizyjny. Tu na Śląsku było jeszcze kilka takich obiektów – CE 2 w Gliwicach, CE 3 w Rudzie Śląskiej, CE 4 w Zabrzu i CE 5 w Radzionkowie… no i CE 6 w Częstochowie, to już poza Śląskiem. Wszystko opatrzone zostało kryptonimem „Sztygar”.
– W Gliwicach też? – zdziwiła się Magda – O tym nie wiedzieliśmy…
– Ja, zagłuszanie rozpoczęło się jeszcze zanim emisję programu katowickiej rozgłośni przeniesiono z Gliwic do Rudy Śląskiej – uzupełnił ochroniarz.
– O programie katowickim prapradziadek wspominał – wtrącił się Zbyszek – Pisał, że oficjalnie nadawanie trwało od roku 1946 do 1955, ale że tak naprawdę emisja rozpoczęła się już w październiku 1945 roku. Na uroczyste otwarcie czekano niemal pół roku z uwagi na brak części zamiennych potrzebnych do usunięcia ewentualnych usterek.
– Ja, sztimuje* – wyjaśnił ochroniarz.
– A może Pan wie, gdzie była ta radiostacja w Rudzie Śląskiej? – zapytała Magda.
– Pewno, że wiem. W okolicy ulic Chryzantem i Struzika, na granicy Rudy Śląskiej i Zabrza – odpowiedział z uśmiechem.
Ich radość nie miała końca. Szybko podziękowali i zapakowali się do samochodu. Spojrzeli na mapę – przed nimi na oko 20 kilometrów jazdy, tymczasem zbliżała się już dziewiętnasta.
– Jedźmy, zmierzchać będzie dopiero za jakieś dwie godziny – zarządził Marcin.
W drodze wziął pamiętnik i czytał na głos to, co jeszcze prapradziadek pisał o Mrówczej Górce: Po raz kolejny na Mrówczą Górkę wybrałem się pod koniec roku 1952 – przy okazji wizyty u Wilhelma. Na wzgórzu panował wzmożony ruch, trwała jakaś przebudowa. Teren obiektu otoczony został podwójnym płotem z drutu kolczastego. Co kilkanaście metrów ustawiono wieżyczki strażnicze z reflektorami, a przed bramą wybudowano wartownię. Stali przed nią uzbrojeni ludzie, wyglądający jak żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Widać było, że na działce ustawiono szereg nowych drewnianych masztów. Kilka lat później Janek opowiadał mi, że zainstalowano tam amerykańskie nadajniki do zagłuszania. Każdy oprócz uciążliwej modulacji nadawał swój identyfikator zakodowany alfabetem Morse’a. Jeśli tylko kontroler w Urzędzie Bezpieczeństwa zauważył, że Wolna Europa na danej częstotliwości się przebija, po tym sygnale identyfikował operatora i natychmiast do niego dzwonił.
***
Po zaparkowaniu przed jednym z bloków przy ulicy Struzika ruszyli niewielką dróżką w kierunku północnym. Kiedy minęli ostatni wolnostojący garaż skończyły się płyty betonowe ułożone na podłożu. Niepewnie szli dalej mając przed sobą niesamowitą panoramę na odległe kominy… Po przejściu trzystu metrów zatrzymali się przy żelbetowej konstrukcji… Bardziej przypominała łódź podwodną niż budynek radiostacji, ale kto wie…
– Może w czasach zimnej wojny tak wyglądały radiostacje? – głośno zastanawiała się Magda.
– To nie radiostacja, to niemiecki schron Regelbau 116a z 1939 roku. Tuż obok przebiegała wówczas granica – niespodziewanie odpowiedział jej chłopak z latarką-czołówką wyłaniający się z konstrukcji.
Przestraszyli się nieco, ale zachowali zimną krew. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że to miłośnicy fortyfikacji z Bytomia wybrali się w te okolice na wakacyjny wypad. Mimo zaproszenia nie zdecydowali się na zwiedzanie wnętrza i nieco zrezygnowani ruszyli ponownie w stronę ulicy Struzika. Kiedy nie byli już tak podekscytowani, jak kwadrans wcześniej, usłyszeli charakterystyczne bzyczenie… Spojrzeli w górę i ich wzrok zatrzymał się na niewielkim modelu samolotu przelatującym ponad ich głowami.
– Ale super! Chodźmy tam – zakrzyknął Marcin wskazując na wielki plac po ich lewej stronie, gdzie zgromadziła się grupka gapiów… i – sądząc po urządzeniu z antenką – „pilot”.
Zmierzając w stronę zgromadzenia niepostrzeżenie minęli murowany domek, a w zasadzie to, co z niego pozostało… Po dotarciu na miejsce pokazu Zbyszek spoczął na betonowej konstrukcji wystającej z ziemi… Gdy samolot wylądował ekipa zaczęła się powoli rozchodzić. Zbyszek postanowił wykorzystać okazję i zapytać czy ktoś z obecnych nie wie, gdzie była radiostacja.
– Właśnie tutaj – odpowiedział „pilot”, który również usłyszał pytanie – Nie tak dawno był tu starszy pan, zdaje się jej pracownik, który oprowadzał dwóch chłopaków. Opowiadał im historię tego miejsca i trochę podsłuchałem… Zawsze zastanawiało nas dlaczego zimą śnieg nigdy nie utrzymuje się w tamtej części lotniska – powiedział wskazując na północno-zachodnią granicę łąki.
– Facet opowiadał też, że oni tam nawet ze dwa tysiące kur hodowali i dorabiali sprzedając jajka – zaśmiał się „pilot” – Potem próbowali ze śliwkami, ale drzewka nie chciały dawać owoców…
– Dwa tysiące kur pod anteną? Niebywałe! – zdumiał się Marcin – A do kiedy stąd nadawano?
– Maszty zlikwidowano mniej więcej w roku 1987, ale emisję do Koszęcina przeniesiono już 10 lat wcześniej – podsumował „pilot”, a następnie zaproponował, aby przeszli się po okolicy. Po spacerze usiedli w knajpie mieszczącej się w budynku dawnej wartowni.
W odpowiedzi zrewanżowali się informacjami, które zgromadził prapradziadek. Wynikało z nich, że budowa ośrodka nadawczego rozpoczęła się w roku 1953 od otoczenia terenu podwójnym drutem kolczastym. Na miejsce inwestycji wybrano górujący nad okolicą niezagospodarowany fragment przedwojennego pasa granicznego. Do obiektu doprowadzone zostały dwie linie energetyczne – pierwsza z Zabrza, druga z kopalni Walenty-Wawel, z szybu „Mikołaj”. Modulację z rozgłośni przy ulicy Ligonia doprowadzono drogą kablową. Jedno łącze prowadziło poprzez centralę łączności w Katowicach, drugie przez Gliwice. Dwa lata później na działce znajdował się już budynek główny oraz wartownia, rozdzielnia, domek antenowy – to te pozostałości, które mijali – i drewniane maszty. Jeden przy wspomnianym domku, drugi przy rozdzielni. Ten ostatni, wykorzystywany do zagłuszania, zdemontowany został wraz z nadajnikiem – szmitówką – w październiku 1956 roku. Stało się to po tym, gdy mieszkańcy Bydgoszczy czy Krakowa sami zaczęli wyszukiwać i niszczyć takie urządzenia.
Kilka miesięcy później przystąpiono do rozbudowy ośrodka. W ciągu roku powiększono główny budynek, dostawiono drugi nadajnik oraz – siłami „Mostostalu” – wybudowano nowy średniofalowy maszt konstrukcji rurowej, o wysokości 160 metrów. Stanął w centralnej części działki. Miał półtora metra średnicy i dwa poziomy odciągów – na mniej więcej siedemdziesięciu i stu dwudziestu metrach – w trzech kierunkach. W środku była drabina, którą można było dostać się na samą górę. Aby nie trzeba było pokonywać całej wysokości za jednym zamachem, co siedem metrów wybudowane były pomosty. Na szczycie masztu – oprócz czerwonych lamp przeszkodowych – zainstalowane zostały anteny UKF dla Programu III Polskiego Radia. Nadawał on wówczas w zakresie CCIR na częstotliwości 89,8 MHz. Sam nadajnik dla tego pasma znajdował się w wysokim na pięć-sześć metrów okrągłym domku antenowym, znajdującym się bezpośrednio pod masztem. Jak opowiadali miejscowi, wyglądał trochę jak planetarium. Do dziś po tej konstrukcji nie pozostał nawet najmniejszy ślad – no może poza fundamentami odciągów podtrzymujących maszt. To właśnie na jednym z nich usiadł Zbyszek oglądając pokaz.
Serce obiektu znajdowało się w budynku, w którym dziś jest magazyn. W czasach świetności stały tam dwa nadajniki SRV-30 czechosłowackiej Tesli. Jeden po lewej, drugi po prawej stronie stołu kontrolnego. Pośrodku – przy ścianie – stał sumator, ale często pomijano jego pracę. Wtedy jeden z nadajników odpowiadał za nadawanie programu śląskiej rozgłośni Polskiego Radia… a drugi, podłączony do drugiego masztu… również za nadawanie śląskiej rozgłośni Polskiego Radia, ale tym razem na częstotliwości Radia Wolna Europa. Operacja ta prowadzona była co najmniej do momentu śmierci prapradziadka, czyli do roku 1975.
– Niesamowite! – tym razem zachwycił się „pilot” – Wasz przodek chyba był jakimś szpiegiem! Tyle informacji, a przecież wtedy wszystko było tajne! Do dziś trudno znaleźć jakiekolwiek wzmianki na ten temat.
Nigdy nie patrzyli na to w ten sposób, ale teraz rzeczywiście wydało się to im podejrzane… Na opowieściach zeszło się do późnego wieczoru. Kiedy już dotarli do domu zbliżała się północ i wszyscy już spali… Wszyscy? Nie. Jedna jedyna babcia – nieco już zestresowana – czekała, żeby podać im pierogi z twarogiem i truskawkami na kolację.
– Babciu, mamy do Ciebie pytanie… – po skonsumowaniu zaczęła Magda.
***
Długo zastanawiałem się, jaką formę powinny przybrać artykuły o Mrówczej Górce i Rudzie Śląskiej. Czy umieścić je w „Radiowych adresach” czy – tak jak pierwszą część śląskiej opowieści – w „Radioturystyce”. Utrudnieniem był brak „twardych” danych – prasa powojenna nie rozpisywała się o radiofonii tak chętnie, jak ta przedwojenna… również wydawane w okresie PRL-u książki nie podawały zbyt wielu szczegółów, pomijając zupełnie – co oczywiste – chociażby sprawy związane z zagłuszaniem. Większość informacji, które udało mi się zdobyć, pochodzi zatem od byłych pracowników tych obiektów i osób postronnych, które same wcześniej próbowały zgłębić temat. Tu jednak kluczową rolę odgrywa ludzka pamięć… a ta, jak pokazała chociażby sytuacja z rozgłośnią w Sierpcu, potrafi płatać figle.
Skoro zatem nie było możliwości dokładnego odtworzenia losów obu obiektów, mogłem – tak, jak w przypadku Brzezinki – opisać drogę dochodzenia do tego, co udało mi się przez kilka lat badań ustalić. Tak tam, jak i tu, były wszak wizje lokalne, były rozmowy z mieszkańcami itd. Jednak w sytuacji, gdy przez kilka lat skupiałem się głównie na pozyskanych informacjach, dziś niejednokrotnie trudno było mi precyzyjnie odtworzyć ścieżkę ich pozyskiwania – na przykład jak dotarłem do tej czy innej osoby. Pozostała zatem trzecia, nieco „bajkowa” możliwość… ale jednocześnie nawiązująca do pierwszej śląskiej „Radioturystyki”. Finalnie więc, o ile cała otoczka powstała w mojej głowie, to przekazane w tekście informacje dotyczące obu obiektów to efekt kilkuletniego dziennikarskiego śledztwa.
W tym miejscu chciałbym szczególnie podziękować Andrzejowi Sołtysowi z naszego forum, Piotrowi Herszowskiemu współtworzącemu portal poświęcony historii pobliskiego Zabrza (historia-zabrza.pl) oraz „pilotowi” Adamowi z Modelarskiego Klubu Sportowego „Gwarek”. Ale przede wszystkim – ten tekst nie powstałby, gdyby nie spotkanie z nieżyjącym już panem Zygmuntem Słomianym, pracownikiem ośrodka w Rudzie Śląskiej, który najpierw opowiadał, a później oprowadził mnie po terenie ośrodka. Niektóre informacje uzupełniające zaczerpnąłem ze wspomnień przedstawionych w artykule Macieja J. Drygasa „Fale w eter”, który opublikowany został numerze 38 czasopisma „Karta” w sierpniu 2003 roku oraz nagrywanych przeze odcinków cyklu „Radio w pamięci zapisane”.
--
* – „Tak, zgadza się”
Z historią Radiostacji Gliwice można zapoznać się w „Radiowych adresach”.
Comments
W ramach suplementu dwa filmy od Modelarskiego Klubu Sportowego „Gwarek” z przelotu nad terenem dawnej radiostacji:
https://www.youtube.com/watch?v=0BriIh8APh4
https://www.youtube.com/watch?v=4OVTdrDFEdw