„Będąc w Ulianowsku, prawie pod Uralem, tam o godzinie dwunastej naszego czasu na radiomagnetofonie nagrywałem nasz dziennik nocny – to trwało około pięciu minut – i te pięć minut nagrane później w przerwach między wykładami puszczałem kolegom” – wspominał Roman Woźniak, pilot i miłośnik radia – „Później to samo robiłem w Kairze. Można to było wszystko robić tak długo, jak długo stał Gąbin”. Ale z najwyższą wówczas konstrukcją na świecie pan Roman miał również powietrzną przygodę. Dla pilotów posługujących się radiokompasem maszt niekiedy spełniał rolę radiolatarni. „Po dostrojeniu się do danej częstotliwości radiostacji zlokalizowanej w określonym miejscu my słyszymy to co ta radiostacja nadaje” – opowiadał – „Strzałka wskazuje kierunek. I to się leci tak na daną radiostację, a później od – to o 180 stopni wskazówka jest do tyłu”. Nie była to nowa metoda. W czasie drugiej wojny światowej Niemcy wiedząc, że alianccy piloci określali w ten sposób swoje położenie, zamieniali częstotliwości w poszczególnych lokalizacjach…
Przy mikrofonie...
Roman Woźniak urodził się w Warszawie w roku 1942. Pierwszy kontakt z radiem miał w 1947 roku. Szukał tam z tyłu, wewnątrz odbiornika, ludzi mówiących tak ładnie. Sam nie wymawiał „er” i radiowcy byli dla niego wzorem do naśladowania. Szczególnie głos Tadeusza Bocheńskiego miał na niego wpływ. Do czasu posiadania w domu telewizji w roku 1957 radio „grało” od rana do późnego wieczora. Słuchał radia we wszystkich miejscach gdzie się znajdował w kraju i za granicą, nawet na wysokościach gdzie latały samoloty. Dziś radiową Trójkę odbiera telefonem komórkowym.